Dopiero po roku zacząłem myśleć o pierwszym biegu ulicznym, a po 2 latach budowania fundamentów i wyrabiania nawyków zdecydowałem się wystartować na królewskim dystansie. Ponieważ nie kierował mną cel "zaliczyć maraton", początkowo myślałem o tak długim biegu jako o epizodzie. Ale kolejne dłuższe wypady z przyjaciółmi utwierdziły mnie, że dla wystarczająco wytrenowanego ciała i przy spokojnym tempie długie biegi są po prostu formą wycieczki. Nie twierdzę, że podnoszenie poprzeczki jest łatwe i pozbawione ryzyka - żeby się rozwijać, trzeba przyzwyczaić się do strefy dyskomfortu i mikro urazów, które po regeneracji czynią nas silniejszymi, jednak bieganie 40 i więcej kilometrów nie jest nieodpowiedzialnym szaleństwem, jak niedługo zaczną przekonywać telewizyjni eksperci powołując się na rosnącą liczbę zgonów biegaczy, którzy zbyt szybko chcieli sięgać po marzenia.
W tym duchu przystępuję do relacji jednego z najfajniejszych biegów, w jakich brałem udział. Biegu, który zawierał wszystko co lubię w takich imprezach: piękną przyrodę, zmagania z umysłem, euforię biegacza i braterstwo trudu dzielone z innymi uczestnikami.
Początek klasyczny - pobudka wcześnie rano, pakowanie plecaka, szybkie kaszetti na śniadanie i w trakcie napełniania bukłaka SMS od Jarka - nie mogę wyłączyć mojego wrednego sygnału, bo ręce zajęte, więc lekko wkurzona połowica otwiera oczy w sobotę o 6.20 rano. 3 minuty później zmykam z domu i jedziemy z Jarkiem po Tomka i Michała. Zbiórka ekipy pod Neptunem o 7:
Od lewej u góry: Tomek, ja, Jaromir, Waldek, Michał, Marta, Krzysiek Od lewej na dole: Piotr, Jarek, Bartek |
Trochę zimno, trochę pada, czyli tak jak lubimy. Zaczynamy tradycyjnie od fortów gdańskich i góry Gradowej:
fot: waldekmis.pl |
Potem praktycznie cały czas w centrum miasta lecimy lasem - magia żółtego szlaku. W Trójmiejskim Parku Krajobrazowym przesiadamy się na nasz ulubiony szlak zielony i katujemy nóżki na morenach. W Oliwie tradycyjna fotka na Pachołku z "górami" w tle:
Zielonym szlakiem biegniemy do Sopotu, gdzie przesiadamy się na szlak czerwony. I znowu las, górki, korzenie, kamienie, wszystko to przykryte liśćmi, żeby łatwiej się poślizgnąć lub skręcić kostkę. Po 30 km w nogach łatwiej się rozmawia, można wyjść poza formalne gadki o bieganiu i pogodzie. Rozbieramy na czynniki pierwsze teorie o bieganiu i zastanawiamy się na jakim paliwie biegnie nadająca tempo Marta, która nie je, nie pije, nie ma w mięśniach miejsca na glikogen, a spalanie tłuszczowe nie wchodzi w rachubę ze względu na brak tegoż. Zagadkę odkładamy na półkę obok fenomenu kenijskich maratończyków.
W końcu na chwilę wbiegamy na teren miejski - to Gdynia. Planujemy pyknąć tradycyjną fotkę przy kupce gruzu, która zawsze wita nas w Gdyni:
Gdynia wita - styczeń 2014 |
Gdynia wita - kwiecień 2014 |
Niestety w miejscu pięknej polany z kupką gruzu jakiś deweloper postawił w kilka miesięcy rządek domków - kolejny przykład dewastacji terenów zielonych i braku planowania przestrzennego!
W tym miejscu od ekipy odłącza Piotr, który planował biec do Orłowa. A my ponownie zagłębiamy się w las marząc już tylko o obiedzie w Green Wayu. Z jednym wyjątkiem - uzbrojony w kilo kabanosów Waldek nie chce żadnych przestojów w myśl jednego z przesądów na ultra, że jak siądziesz, to już nie wstaniesz. Marta nadaje ostre tempo, narzekamy że tak pędzi, bo chce się w Gdyni odłączyć. Jednak gdy docieramy pod Błyskawicę, Marta postanawia wyskoczyć do domu po szosówki i biec z nami do końca.
Wreszcie upragniony posiłek w Greenie, robi się ciepło i familijnie, tylko Waldek krzyczy, że nas nienawidzi za ten postój. 50km za nami, do mety tylko 30, z jednym pofałdowanym odcinkiem na klifach. Z pełnymi brzuchami zbiegamy ku morzu, na klifach zastaje nas noc i gdy schodzimy na bulwar zaczyna się ultra - grupa się rozciąga, pojawiają się pierwsze bóle nóg, każdy szuka swojego optymalnego tempa. Pierwszy punkt zborny na molo w Sopocie - jak zobaczycie na filmie, marsowe miny ukazują stan wewnętrzny podmiotów lirycznych.
Gdy ruszamy z mola po kilkuset metrach dopada mnie trzeci raz w życiu biegowa euforia po 60-tym kilometrze. Dotychczas myślałem, że jej przyczyną był cukier, jednak tym razem euforia obala teorię - ostatni posiłek jadłem ponad półtora godziny wcześniej w Green Wayu i były to kotlety gryczane z ziemniakami. Jeszcze na molo dokuczał mi ból kostki, ale gdy biegniemy opada na mnie jakaś błogość i czuję przypływ nowych pokładów energii. Krzyczę do Jarka "naprzód bracie k..!" i puszczam się do przodu. Pierwsze 100 metrów muszę wybiegać na pełnym gazie, taka rozpiera mnie moc. Na szpicy naszej ekipy zastaję Jaromira, z którym rozmawiamy o wegetarianizmie (nie je mięsa od 20 lat) i bieganiu. Co za gość - biega od lutego tego roku a już zdążył złamać 40 minut na dychę (mi to zajęło ponad 3 lata!).
W Brzeźnie odwiedzamy (tradycyjnie) sklepik spożywczy i tankujemy po puszce pepsi. Bartek lub Krzysiek wyłamuje się pijąc Coca Colę. Taki tam epizod z biegu, który wzbudza wesołe komentarze.
Od momentu euforii czuję się rewelacyjnie, ten stan utrzymuje się do samego końca i chyba każdy uczestnik biegu czuje coś podobnego (poza Waldkiem, który z przymrużeniem oka nie może nam wybaczyć postoju w GW), bo na twarze wracają uśmiechy. Widać to zresztą przy PGE Arena, jakieś 8km od mety:
Uczestnikom kultowego biegu TriCity Ultra 80 zapewniamy posiadówkę na schodach legendarnego stadionu |
Nie rozchodzimy się od razu. Po 12 i pół godzinie na trasie chcemy jeszcze chwilę pobyć i poczuć wspólnie radość jaką czujemy po tym biegu. Dzięki ekipo!
Jeśli interesują was kwiatki z trasy, zapraszam do obejrzenia teledysku Tomka: