Bieganie stało się ostatnio tak popularne, że dorobiło się już zadeklarowanych anty-biegaczy prowadzących "fanpejdże" (kiedy blogi?). Wkrótce pojawią się w Polsce pierwsze medialne analizy podważające sens poddawania organizmu ekstremalnemu wysiłkowi. Tak było w Stanach w latach 70-tych, gdy na skutek mody na maratony lekarze odnotowali zwiększoną umieralność na zawały w całej populacji (najczęściej średnio 1.2km od mety).

 

Dlatego choć jestem entuzjastą biegania i zachęciłem na blogu kilka osób do rozpoczęcia aktywności fizycznej, zawsze powtarzam, że to droga jest celem. Gdy zaczynałem biegać, maraton był czymś nieosiągalnym z cyklu "może kiedyś". Liczyło się by być aktywnym przez całe życie. Nim przebiegłem pierwszy kilometr, obejrzałem kilka wykładów na youtube jak stąpać, żeby nie złapać kontuzji. Przeszedłem na lekką dietę warzywno-owocową i regularnie przemierzałem 5-8 kilometrowe szlaki 3 razy w tygodniu.

Dopiero po roku zacząłem myśleć o pierwszym biegu ulicznym, a po 2 latach budowania fundamentów i wyrabiania nawyków zdecydowałem się wystartować na królewskim dystansie. Ponieważ nie kierował mną cel "zaliczyć maraton", początkowo myślałem o tak długim biegu jako o epizodzie. Ale kolejne dłuższe wypady z przyjaciółmi utwierdziły mnie, że dla wystarczająco wytrenowanego ciała i przy spokojnym tempie długie biegi są po prostu formą wycieczki. Nie twierdzę, że podnoszenie poprzeczki jest łatwe i pozbawione ryzyka - żeby się rozwijać, trzeba przyzwyczaić się do strefy dyskomfortu i mikro urazów, które po regeneracji czynią nas silniejszymi, jednak bieganie 40 i więcej kilometrów nie jest nieodpowiedzialnym szaleństwem, jak niedługo zaczną przekonywać telewizyjni eksperci powołując się na rosnącą liczbę zgonów biegaczy, którzy zbyt szybko chcieli sięgać po marzenia.

W tym duchu przystępuję do relacji jednego z najfajniejszych biegów, w jakich brałem udział. Biegu, który zawierał wszystko co lubię w takich imprezach: piękną przyrodę, zmagania z umysłem, euforię biegacza i braterstwo trudu dzielone z innymi uczestnikami.

Początek klasyczny - pobudka wcześnie rano, pakowanie plecaka, szybkie kaszetti na śniadanie i w trakcie napełniania bukłaka SMS od Jarka - nie mogę wyłączyć mojego wrednego sygnału, bo ręce zajęte, więc lekko wkurzona połowica otwiera oczy w sobotę o 6.20 rano. 3 minuty później zmykam z domu i jedziemy z Jarkiem po Tomka i Michała. Zbiórka ekipy pod Neptunem o 7:

Od lewej u góry: Tomek, ja, Jaromir, Waldek, Michał, Marta, Krzysiek
Od lewej na dole: Piotr, Jarek, Bartek


Trochę zimno, trochę pada, czyli tak jak lubimy. Zaczynamy tradycyjnie od fortów gdańskich i góry Gradowej:

fot: waldekmis.pl


Potem praktycznie cały czas w centrum miasta lecimy lasem - magia żółtego szlaku. W Trójmiejskim Parku Krajobrazowym przesiadamy się na nasz ulubiony szlak zielony i katujemy nóżki na morenach. W Oliwie tradycyjna fotka na Pachołku z "górami" w tle:



Zielonym szlakiem biegniemy do Sopotu, gdzie przesiadamy się na szlak czerwony. I znowu las, górki, korzenie, kamienie, wszystko to przykryte liśćmi, żeby łatwiej się poślizgnąć lub skręcić kostkę. Po 30 km w nogach łatwiej się rozmawia, można wyjść poza formalne gadki o bieganiu i pogodzie. Rozbieramy na czynniki pierwsze teorie o bieganiu i zastanawiamy się na jakim paliwie biegnie nadająca tempo Marta, która nie je, nie pije, nie ma w mięśniach miejsca na glikogen, a spalanie tłuszczowe nie wchodzi w rachubę ze względu na brak tegoż. Zagadkę odkładamy na półkę obok fenomenu kenijskich maratończyków.

W końcu na chwilę wbiegamy na teren miejski - to Gdynia. Planujemy pyknąć tradycyjną fotkę przy kupce gruzu, która zawsze wita nas w Gdyni:
Gdynia wita - styczeń 2014

Gdynia wita - kwiecień 2014

Niestety w miejscu pięknej polany z kupką gruzu jakiś deweloper postawił w kilka miesięcy rządek domków - kolejny przykład dewastacji terenów zielonych i braku planowania przestrzennego!

W tym miejscu od ekipy odłącza Piotr, który planował biec do Orłowa. A my ponownie zagłębiamy się w las marząc już tylko o obiedzie w Green Wayu. Z jednym wyjątkiem - uzbrojony w kilo kabanosów Waldek nie chce żadnych przestojów w myśl jednego z przesądów na ultra, że jak siądziesz, to już nie wstaniesz. Marta nadaje ostre tempo, narzekamy że tak pędzi, bo chce się w Gdyni odłączyć. Jednak gdy docieramy pod Błyskawicę, Marta postanawia wyskoczyć do domu po szosówki i biec z nami do końca.


Wreszcie upragniony posiłek w Greenie, robi się ciepło i familijnie, tylko Waldek krzyczy, że nas nienawidzi za ten postój. 50km za nami, do mety tylko 30, z jednym pofałdowanym odcinkiem na klifach. Z pełnymi brzuchami zbiegamy ku morzu, na klifach zastaje nas noc i gdy schodzimy na bulwar zaczyna się ultra - grupa się rozciąga, pojawiają się pierwsze bóle nóg, każdy szuka swojego optymalnego tempa. Pierwszy punkt zborny na molo w Sopocie - jak zobaczycie na filmie, marsowe miny ukazują stan wewnętrzny podmiotów lirycznych.

Gdy ruszamy z mola po kilkuset metrach dopada mnie trzeci raz w życiu biegowa euforia po 60-tym kilometrze. Dotychczas myślałem, że jej przyczyną był cukier, jednak tym razem euforia obala teorię - ostatni posiłek jadłem ponad półtora godziny wcześniej w Green Wayu i były to kotlety gryczane z ziemniakami. Jeszcze na molo dokuczał mi ból kostki, ale gdy biegniemy opada na mnie jakaś błogość i czuję przypływ nowych pokładów energii. Krzyczę do Jarka "naprzód bracie k..!" i puszczam się do przodu. Pierwsze 100 metrów muszę wybiegać na pełnym gazie, taka rozpiera mnie moc. Na szpicy naszej ekipy zastaję Jaromira, z którym rozmawiamy o wegetarianizmie (nie je mięsa od 20 lat) i bieganiu. Co za gość - biega od lutego tego roku a już zdążył złamać 40 minut na dychę (mi to zajęło ponad 3 lata!).

W Brzeźnie odwiedzamy (tradycyjnie) sklepik spożywczy i tankujemy po puszce pepsi. Bartek lub Krzysiek wyłamuje się pijąc Coca Colę. Taki tam epizod z biegu, który wzbudza wesołe komentarze.

Od momentu euforii czuję się rewelacyjnie, ten stan utrzymuje się do samego końca i chyba każdy uczestnik biegu czuje coś podobnego (poza Waldkiem, który z przymrużeniem oka nie może nam wybaczyć postoju w GW), bo na twarze wracają uśmiechy. Widać to zresztą przy PGE Arena, jakieś 8km od mety:

Uczestnikom kultowego biegu TriCity Ultra 80 zapewniamy posiadówkę
na schodach legendarnego stadionu
Przedostatni punkt przy krzyżach obok Stoczni i ECS i bieg na metę. Mijamy znowu Neptuna, by zakończyć wyprawę pod Złotą Bramą:



Nie rozchodzimy się od razu. Po 12 i pół godzinie na trasie chcemy jeszcze chwilę pobyć i poczuć wspólnie radość jaką czujemy po tym biegu. Dzięki ekipo!



Jeśli interesują was kwiatki z trasy, zapraszam do obejrzenia teledysku Tomka:


 
Ostatnio zmieniany niedziela, 14 grudzień 2014 12:43

Skomentuj

Upewnij się, że pola oznaczone wymagane gwiazdką (*) zostały wypełnione. Kod HTML nie jest dozwolony.