Czuję się niemal w dziennikarskim obowiązku opisać naszą drogę na Hel w formie faktów, zdarzeń, które działy się kilometr po kilometrze. Jeżeli tego nie zrobię, pewnie ulecą w niebyt, zostaną zastąpione w mojej głowie tysiącem przyjemniejszych rzeczy niż zajeżdzanie swojego ciała przez kilkanaście godzin w fatalnej pogodzie.

Naszą drogę na Hel i pierwsze w życiu złamanie setki kombinowaliśmy praktycznie od pierwszego dnia po zakończeniu biegu TriCity Ultra 80K. Na początku trasa miała biec w drugą stronę. Mieliśmy rano popłynąć na Hel tramwajem wodnym i zrobić wszystko aby zdążyć na północ na bieg świętojański w Gdyni uprzednio tak klucząc aby przed biegiem mieć już na liczniku 90 km. Nie przewidziałem jednak tego, że miałem już zaplanowany urlop i po prostu do Gdańska zjeżdzałem w piątek późnym popołudniem w dniu biegu świętojańskiego. Oświeciła nas jednak łuna mądrości gwiazdozbioru łabędzia i przebiegłym trikiem odwróciliśmy trasę biegu.

Piątek, godzina 20:20. Ruszamy spod naszych domów. Ubieramy się uprzednio w numery startowe biegu świetojańskiego, w buty (lub do kieszeni) wplatamy chipy i w drogę. Do Gdyni mamy 30 km. Wybieramy najkrótszą trasę, taką kompletnie bez historii, chcemy po prostu jak najmniejszym nakładem sił dotrzeć do Gdyni. Ale jest ciężko, bo nogi wyprzedzają rozsądek. Ciągle pojawia się piątka z przodu w chwilowym tempie. We Wrzeszczu zatrzymuje się samochód i kierowca krzyczy do nas "widzę, że panowie na bieg do Gdyni, może podrzucić?". Odrzucamy propozycję. Nie wiemy jeszcze, że za kilkanaście godzin całowalibyśmy człowieka po rękach.


Bieg w Gdyni to mega zabawa. Docieramy tam pełni radości i głupich żartów. Startujemy jako ostatni, 6 minut po wystrzale z Błyskawicy. To dla każdego z nas piąty, szósty czy siódmy bieg w Gdyni, ale pierwszy raz doświadczamy jak wygląda ten bieg na końcu stawki. Tam naprawdę jest mocna walka z dystansem i czasem, i teraz z perspektywy kilku dni nie wiem jak czuły się osoby, do ktorych Dominik z pulsującą czołówką podbiegał i oznajmiał "KONTROLA NUMERKÓW STARTOWYCH" :) Żartowniś, hehe.

Po drodze łapie nas deszcz, a wiedząc, że ten 40-sty kilometr nie jest nawet połową tego co chcemy przebiec chowamy się na chwilę we wnękach ulicy Świętojańskiej. Do mety dobiegamy w oszałamiającym czasie 1h 20 minut brutto. Uśmiechy powoli schodzą nam  z twarzy. Czujemy, że najgorszy fragment naszej trasy to właśnie nocny bieg Gdynia-Puck. Jego ciężar na barkach ugina kolana. Szukamy ostatniego otwartego baru aby przekąsić coś przez drogą na Puck. Trafiamy tylko na Macdonalna na gdyńskim dworcu. Chwilę później ostatnie uzupełnienie zapsów na stacji Shella i .... i z nieba zaczyna walić porządny deszcz. Chowamy się pod wiatą i czekamy.

Na meteo.pl piszą, że to tylko drobne chwilowe opady. Ale czas mija, a my jakoś nie chcemy się całowicie przemoczyć już na półmetku. Biegniemy więc w kierunku Pogórza wykorzystując chwile mniejszego nasilenia i od czasu do czasu spędzając kolejne minuty pod wiatami.

Droga na Puck dłuży się niemiłosiernie. To niby tylko 30 km a biegniemy ten dystans pół nocy i pół poranka. Jest zimno. Rozmowy stają się mało logiczne. Staszek zachowuje się jak wędrowiec na pustyni i w porannej mgle i mżawce dopartuje się stacji benzynowej w fatamorganie złudzeń, krzycząc co chwila "królestwo za hot-doga!". Michał i ja zaczynamy odczuwać nasilające się dolegliwości w kolanie (Michał) oraz biodrze i stopie (ja). Jest zimno i ponuro. Doczłapujemy się do Pucka. Moja głowa jest w stanie fatalnym. Napis ze zdjęcia poniżej nie mógł pojawić się w bardziej odpowiednim miejscu.



70 km po płaskim wbiło mnie w takiego doła, że zacząłem zastanawiać się jakbym czuł się po 70 km w Bieszczadach? A jeszcze w styczniu starałem się zapisać na ten bieg... I wtedy dotarła do moich żył adrenalinka, które postawiła mnie na nogi na kolejne 10 km, podczas których nie miałem ochoty się zatrzymywać. Entuzjazm udzieł się chyba całej ekipie, bo do Władysławowa dotraliśmy w miare sensownym tempem i pełni nadzieji na ostatnią prostą - półwysep Helski.

 
Jeszcze tylko ostatnie zakupy w Lidlu we Władysławowie i... z nieba zaczyna walić grad, ktory chwilę później zamienia się w regularny letni obfity deszcz. Przez trzy kilometry skaczemy między drzewami, ale to traci sens. Znajdujemy knajpkę w Chałupach i postanawiamy przeczekać ulewę. I to był największy błąd. W knajpie sącząc herbatę, kawe i piwo siedzimy godzinę (a może więcej?), wpadamy w letarg, jest ciepło i taaak przyjemnie..... . . ... . ... ... przysypiamy na ... ... si... e.. d.z...ą....c...o...............
 
Nieludzką siłą płacimy rachunek i stajemy przy framudze drzwi by dodatkowe 10 minut patrząc na padający deszcz na stojąco zbierać odwagę do wyjścia. Deszcz trochę słabnie. Wybiegamy, a raczej wykuśtykujemy z knajpy. Ale nic już nie jest takie samo. Entuzjazm z biegu odleciał niewiadomo gdzie. Bieg stał się marszobiegiem. Deszcz z nas zażartował i to nasilając się to słabnąc nie pozostawiał złudzeń, że kiedykolwiek zupełnie przestanie padać. Przeskakujemy pomiędzy drzewami a daszkami recepcji kolejnych kempingów. Po kilku kilometrach takich zrywów znajdujemy otwartą pizzerię. Jest południe. Jemy 3 rewelacyjne pizze. Chyba będę musiał jeszcze raz przebiec się do Chałup aby sprawdzić czy te pizze naprawdę są tak wyborne, czy to nasze kompletnie wyprute z kalorii organizmy przyznały tej pizzy gwiazdkę michelina. 
 
Po kolejnym postoju z pogodą jest dalej tak samo. Maszerujemy z przerwami. Podbiegamy tylko aby uciec przez lochą z warchlakami, która dwukrotnie wbiegała nam na scieżkę. Mijamy Kuźnicę. W miedzyczasie dzwonimy do Żeglugi Gdańskiej i okazuje się, że ostatni prom do Gdańska odpłynie o 15:00. Nie ma szans aby zdążyć. Jest jeszcze do Sopotu o 17:00. Naszym tempem ludzi zombie nie zdążymy i na niego. Postanawiamy zakonczyć naszą przygodę na okrągłej sumce 100 km.
 

Ja i Michał narzekamy na kontuzje, dalsze forsowanie organizmu mogłoby je bezsensownie pogłębić. Łapiemy busika i ostatnie 13 km zasiadamy w wygodnych fotelach. Bieg się zakończył, ale przygoda jeszcze trwa. A na promie, jak to na promie jest barek :) Naprawdę cieszę się, że nie wyleciałem przez burtę.


W Sopocie odbiera nas Ewa. I znów jesteśmy w Rio :) Staszek zasypia i do dzisiaj szantażujemy go historiami o tym co robił przez sen. Pijemy po jeszcze jednym Sopociaku, ktory w ramach powitania ultrasów przygotowała dla nas Ewa. Świat zwalnia i przyspiesza. Odprowadzamy się do domów. Z poczuciem ulgi, z poczuciem dumy i poczuciem niedosytu.

Ten dzień nie zamknął się specjalnym epilogiem. Zamknął się szybkim, głębokim i sprawiedliwym snem.


A gdyby ktoś jeszcze nie widział filmiku z naszego biegu - jest on tutaj.

Ostatnio zmieniany niedziela, 14 grudzień 2014 12:44

Skomentuj

Upewnij się, że pola oznaczone wymagane gwiazdką (*) zostały wypełnione. Kod HTML nie jest dozwolony.