META! - 80 km za nami.

Tricity Ultra to bieg dookoła Trójmiasta: Gdańska, Sopotu i Gdyni. Bieg, który pokazuje, że mamy na północy niepowtarzalne tereny. Z jednej strony ponad 100-metrowe wzgórza w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym. Biegnąc po nich można bez problemu zrobić przewyższenia kwalifikujące bieg jako stricte górski. Kolejny element to klify - żaden bieg górski w Polsce nie może pochwalić się krajobrazem z morzem aż po horyzont. Miejsca historyczne: Gdańskie Stare Miasto z Neptunem i ulicą Długą, Stocznię Gdańską - kolebkę Solidarności, ORP Błyskawicę - w Gdyni. Trójmiasto to także Sopot - kurort tętniący życiem o każdej porze dnia i nocy z najsłynniejszym w Polsce molo. 

 

Pomysł aby obiec całe Trójmiasto, 80 kilometrów od świtu do zmierzchu pojawił się mniej więcej rok temu. W kwietniu tego roku Dominik, Jarek, Michał i ja pobiegliśmy tą trasą po raz pierwszy. Tamten bieg opisałem tutaj.

 

Bieg większą grupą był naturalną konsekwencją tamtego wydarzenia. Zaprosiliśmy na niego wszystkich znanych nam "ultrasów" z Trójmiasta i okolic aby w większym gronie, w formule koleżeńskiej (rodzinnej jak kto woli :)) zmierzyć się z trasą jeszcze raz. 

 

Naturalną konsekwencją wczorajszego biegu, będzie III edycja wiosenna. W najbliższych dniach podamy datę, którą postaramy się  sensownie wpisać w ogólnopolski kalendarz biegów ultra. Śledźcie stronę www.tricityultra.pl 

 

Ale wróćmy do tego co wydarzyło się 22 listopada 2014 roku.

 

Spotkaliśmy się o 7:00 przed Neptunem. Na nikogo nie czekaliśmy, nikt się nie spóźnił. 10 osób: Marta, Krzysiek, Waldek, Jaromir, Bartosz, Piotr oraz nasza ekipa w pełnym składzie: Michał, Jarek, Dominik i ja - Tomek. Miało być kilka osób więcej, ale teraz pozostaje im tylko żałować i obejrzeć zdjęcia. Pogoda miała być świetna tego dnia, ale kropił niewielki deszcz. Było ciemno.

 

 

Powolnym krokiem ruszyliśmy w kierunku fortów i góry gradowej. 2 kilometry i pierwszy przystanek, pierwsze zdjęcia. Panorama Gdańska zasnuta mgłą pomieszaną z mżawką. Powoli się przejaśnia. Kierujemy się na żółty szlak, który łączy centrum Gdańska z Trójmiejskim Parkiem Krajobrazowym z minimalną możliwą ilością betonu i asfaltu po drodze. Pierwsze górki i pierwsze przejścia w marsz - przed nami wciąż ponad 70 km, nie ma co się szarpać. Biegniemy po ścieżkach pełnych liści, które krzyżują się z ulicami dobrze znanymi nam z codziennej "samochodowej" aktywności. Zawsze jak biegam po Gdańsku czuję się jak w równoległej rzeczywiści z tajnymi przejściami między światami, dostępnymi tylko dla biegaczy. Mijamy budowę kolei metropolitalnej i niedługo potem wpadamy na legendarny zielony szlak TPK. Szlak, który daje w kość każdemu jak żaden inny. Tym razem znam go dobrze i wiem na co się nastawić. Dwa dość męczące podejścia i potem jeszcze kilka mniejszych. 

 

 

Pogoda jest idealna. Nie pada. Temperatura około 7 stopni. Chwilami nawet na kilka minut wyłania się słońce. Na 23 kilometrze przy Żabce w Oliwie robimy pierwszy dłuższy przystanek. Przy okazji tworzymy chyba najdłuższą kolejkę w historii sklepu. Kolejne kuriozum jest takie, że z 10 osób w kolejce, z których każdy kupuje coś do picia - nikt nie trzyma w ręku piwa :)

 

Dopakowani wodą/izotonikami/batonami kierujemy się w kierunku Pachołka. 

 

 

Robimy pamiątkowe zdjęcie i lecimy dalej zielonym szlakiem, lasami, do stacji Sopot Kamienny Potok. Tam zmieniamy szlak na czerwony i ponownie zanurzamy się w lasach TPK. 

 

 

Na 39 km, gdzie szlak krzyżuje się z ulicą Wielkopolską w Gdyni odłącza się od nas Piotr i zbiega w dół do siostry w Orłowie. Biegł z nami pierwszy raz po TPK i na dzień dobry pokonał cały zielony szlak. Żegnamy się i przebiegamy przez dwie nitki dwupasmowej ulicy szukając luki między samochodami. Szlak pokazuje, aby iść do przodu, widzimy go na słupie po drugiej strony ulicy, ale legalnego przejścia przez Wielkopolską w tym miejscu nie ma. Biegniemy dalej jeszcze 2-3 kilometry znaną nam trasą ale potem przenosimy się na szlak żółty. Wiedzie on do centrum Gdyni niemal wyłącznie lasami. W pierwszej edycji TCU polecieliśmy skrótem na Witomino. Tym razem trasa była kilka kilometrów dłuższa, ale po tysiąckroć bardziej malownicza. Chwilami czułem się dosłownie jak miesiąc temu w Beskidzie Niskim na Łemkowyna Ultra Trail 

 

"Za 4 kilometry Green Way" - tym stwierdzeniem wyrwał mnie Jarek z romantycznej podróży we własnych myślach. Grupa też się lekko pobudziła. Wszyscy zrozumieliśmy, że właśnie wypaliliśmy 5000 kalorii i trzeba je szybko uzupełnić. Wszyscy poza... Waldkiem, który miał przywiązany do pasa wózek a la Piotr Kuryło i trzymał w nim zapas kabanosów na zimę. Ale my byliśmy głodni,... po kilku kilometrach Jarek powiedział "Za 4 kilometry Green Way". 

 

Zbiegaliśmy końcówką żółtego szlaku. Biegłem nim kilka miesięcy temu w odwrotnym kierunku i bardzo się cieszyłem, że tym razem zbiegam. Przed nami zamajaczyły pierwsze gdyńskie budynki. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy dworcu PKP aby poczekać na Kalinę, która miała towarzyszyć nam aż do klifów. Jednak jej prawdziwą intencję udało się przejrzeć bardzo szybko - chodziło wyłącznie o fotkę pod Błyskawicą :) "Za 4 kilometry Green Way" - powiedział Jarek. 

 

 

50 kilometrów za nami. ORP Błyskawica to taki "niesymetryczny" półmetek naszego biegu. Od tego momentu wracamy do Gdańska. Niby tylko 30 kilometrów. Ale to 30 kilometrów: zimna, nocy, zmęczenia, bolesnego rozruchu po obiedzie, walki z drobnymi pogłębiającymi się urazami, przeprawy przez klify. 30 kilometrów szukania motywacji, zbierania z powietrza tych drobnych kropel emocji, które połączone w całość zamienią głuchy neon mieniący się w środku głowy słowami "nigdy więcej ultra" na "kiedy biegniemy kolejny raz?"

 

Docieramy do Green Waya. Tuż przed grupa się lekko rozdziela. Głodniejsi polecieli przodem i zajęli miejsce z przodu kolejki. Ale starczyło dla wszystkich :) Rozruch po obiedzie był faktycznie trudny, ale z drugiej strony twierdzę, że bez porządnego obiadu dużo ciężej byłoby znieść 12-godzinny wysiłek fizyczny. No chyba, że targa się za sobą wózek z kabanosami :) 

 

Wchodząc na klif zrobiło się ciemno. Założyliśmy czołówki. Po pierwszym klifie pozostałe obeszliśmy dookoła łatwiejszą drogą. Drogę przez szczyty zostawimy sobie na wiosenną edycję, kiedy przede wszystkim będzie jasno. Mniej więcej w tym momencie mój stan psychiczny emanował słowami "nigdy więcej ultra". 60 kilometrów za nami. Pozostało 20 km po płaskim. Maszeruję i podbiegam. Maszeruję i podbiegam. Dramatycznie szukam motywacji. Podbiegam do Michała i proszącym głosem formułuję zawoalowane pytanie: 

- "Szkoda, że nie wziąłem słuchawek :(

- "Jak chcesz, mogę pożyczyć Ci swoje. Choć trochę pogryzł je pies." - oferuje Michał

 

Te słuchawki pogryzione przez psa, które dał mi Michał sprawiły że odżyłem. Stary numer z Łemkowyny - czyli w krytycznym momencie odliczać kilometry w rytm muzyki znów się sprawdził. Na pierwszy ogień poszła IV - Petera Gabriela. Zacząłem biec. The Rythm of The Heat i San Jacinto. Biegłem. I to w moim mniemaniu dość szybko i przede wszystkim jednostajnie. Z transu wyrwał mnie telefon od Michała, który powiedział mi, że są na molo w Sopocie. Byłem 500 metrów za. Odwróciłem się na pięcie i wycofałem do grupy. Po krótkim postoju wróciłem do muzyki, Tym razem wybrałem najgenialniejszą płytę świata - The Dark Side of the Moon - Pink Floyd. Już raz pomogła mi na połoninach przed Komańczą - liczyłem na to także i tym razem. Kiedy w słuchawkach zabrzmiał Time poczułem transcendentnego kopa. W przenośni i w rzeczywistości zacząłem biegać i tańczyć. Wiem, że mogło to wyglądać co najmniej głupio, ale kompletnie mnie to obchodziło. W ten sposób spuszczałem emocje i stres związany z ogromnym zmęczeniem. W pewnym sensie wszedłem na kolejny poziom mojej głowy. Głowa przekazała to nogom i poczułem się jak perpetuum mobile. 

 

Zdjąłem słuchawki przed Great Gig In The Sky - już nie były mi potrzebne. Pamiętam jak cierpiałem wiosną na ostatniej prostej przed PGE Areną. Tym razem w tym momencie w mojej głowie neon zaczął wyświetlać słowa "kiedy robimy kolejne ultra?"

 

 

Robimy pamiątkowe zdjęcie przy PGE Arenie, okrążamy ją dookoła i lecimy dalej w kierunku Stoczni. Tam robimy jeszcze jeden, ostatni już, postój przed metą. Skręcamy przy ECS i lecimy nową Wałową, dobiegamy do Motławy i wybrzeżem, przy Żurawiu kierujemy się do Zielonej Bramy. Teraz pozostaje nam wyłącznie przebiegnięcie całej ulicy Długiej i Długiego Targu. Niecały kilometr. W nogach mamy ekstazę finiszu. Nikt nie kuśtyka, nikt się nie zatrzymuje. Jest sobota wieczór, sporo spacerowiczów, lawirujemy między nimi. 

 

12 godzin 30 minut. Ponad 80 kilometrów. +1200 -1200 przewyższeń. Jesteśmy na mecie. Niezależnie czy na mecie czeka tłum kibiców, czy nikt - to jest właśnie to uczucie, które jest wisienką na torcie emocji ultrasa. Każdy z nas wie o jakiej chemii mówię :) 

 

A na mecie? Czekają żony, dzieci, dziewczyny, rodzice! Poważnie.

 

 

 

 

Dziękuję wszystkim, którzy przyłączyli się do nas by pokonać wspólnie 80 kilometrów trasy. Liczę, że ten bieg na stałe wejdzie do kalendarza biegowego każdego z nas, a z czasem przyciągnie także osoby spoza Trójmiasta. Bieg z Wami to była dla mnie prawdziwa przyjemność.

 

  

Media

Ostatnio zmieniany czwartek, 27 listopad 2014 20:23

Skomentuj

Upewnij się, że pola oznaczone wymagane gwiazdką (*) zostały wypełnione. Kod HTML nie jest dozwolony.