W zeszłym roku postawiłem sobie za cel zaliczenie w 2014 kilku maratonów i przebiegnięcie jednego ultra. Drugi cel wyszedł spontanicznie już na początku roku, ale prawdziwa przygoda czeka nas 26 kwietnia, co zrelacjonujemy na stronie tricityultra.pl (ten śmieszny avatar przypiął mi złośliwiec Tomek i uniemożliwił podmianę obrazka, widocznie prosi się o interwencję karmy ;) . Najbardziej lubię biegać maratony przez lasy, wokół jezior (opisy naszych eskapad opisuje Tomek na blogu runaroundthelake.blogspot.com ), jednak uliczniaki też mają swój urok. Kiedyś miasta żyły oficjalnymi imprezami, np. w greckich polis przez 2-3 dni trwały uczty, ludzie biegali w amoku i oddawali się uciechom, na które nie mogli sobie pozwolić przez cały rok. W Rzymie niewolnicy zamieniali się rolami z panami i przez krótki okres ludność Imperium mogła zrzucić gorset surowych praw. Publiczne fiesty pozwalają ludziom poddać się euforii tłumu, wyszumieć a potem karnie wrócić do pracy. Myślę, że taki kilkudziesięciotysięczny bieg spełnia podobną rolę. W końcu nie często ludzie publiczne się śmieją, wrzeszczą i obsikują krzaki nie będąc pod wpływem alkoholu.

Z mieszaniną ciekawości i chęcią zapisania na koncie jakiegoś sensownego wyniku zapisałem się więc na Orlen Warsaw Marathon. Chciałem również zwiedzić stolicę, bo choć przez ostatnie lata bywałem tam po kilka razy w roku, to jedyne co miałem możliwość obejrzeć w ciągu kilku godzin to dworzec, stacje metra i wnętrza biurowców. No i ostatnia rzecz - w grupie kilku tysięcy maratończyków łatwo nawiązać znajomości, bo zawsze znajdzie się temat do omówienia, niekoniecznie związany z pogodą. Organizator zapewnił miejsca noclegowe w hali sportowej, bilety na Polski Bus zamówiłem z wyprzedzeniem, pozostało kupić porządną dmuchaną karimatę, żeby kości nie obijały się o parkiet i ładowarkę do tabletów, bo 2 poprzednie poniszczyły dzieciaki w trakcie zmagań z kultowymi grami firmy daamDAAM ;) Nie rajcuje mnie opisywanie co i gdzie kupiłem, ale o tym po prostu musiałem napisać - zamiast karimaty nabyłem malutki materac, którego dmucha się ok. 30 sekund bez pompki i zajmuje 2 razy mniej miejsca niż najmniejsza karimata. To rewolucyjne rozwiązanie pozwoliło mi zmieścić cały bagaż w plecaku i wygodnie się wyspać. Teraz nie straszne mi biwaki i obozy w wiejskich szkołach - szkoda, że nie byłem na takich od 20 lat.

Do Warszawy dojechałem przed południem. Spotkałem się z kolegą, który przeportował mój silnik na wszystkie możliwe platformy i pomimo kariery korporacyjnej zawsze z największą radością opowiada jak to podmienił funkcję w asemblerze i przyspieszył 4-krotnie odświeżanie ekranu na iPadzie, albo skompresował grafiki o kolejne 20%. Przy chińskich makaronach omówiliśmy plany globalnej ekspansji programów Dzieje Ludzi Egipt, Mezopotamia i Grecja po czym podwiózł mnie pod Stadion Narodowy. Odebrałem pakiet i zwiedziłem stadion przy okazji Pasta Party. 'Party' dodali trochę na wyrost, bo było to zwykłe podanie spaghetti na papierowym talerzyku (była wersja wegetariańska), ale cieszy miły prezent od sponsora. Zwłaszcza że mogłem zwiedzić stadion, który na zewnątrz i w środku prezentuje się imponująco.

 
Nasza noclegownia - leżę na prawo od prawej kotary,
łatwo rozpoznać, bo się ogoliłem ;)
fot. D. Kramski

Następnie zameldowałem się w hali Saska i zapoznałem z sąsiadem z parkietu, dla którego bieganie maratonów po Polsce i Europie to hobby. Na pytanie skąd ma czas, bo dzieci, itp. powiedział, że ma go dużo, bo dzieci już dorosłe a na mój wytrzeszcz oczu powiedział, że ma już 53 lata (wyglądał na 10 mniej). Czas płynął bardzo szybko, było już po 17-stej, gdy w końcu wybrałem się na zwiedzanie. Początkowo planowałem dojść na Starówkę, jednak gdy przeszedłem Most Poniatowskiego zainteresowała mnie młodzież siedząca na nabrzeżu. Muszę dodać, że Wisła jest ogromna, rzeki i kanały w Gdańsku w porównaniu z nią są jak małe uliczki wkomponowane w miasto. Tymczasem Wisła przecina miasto na dwa niemal niezależne organizmy. Mijając młodych Warszawiaków sączących piwko doszedłem do Mostu Łazienkowskiego. Stamtąd oglądałem niesamowity zachód słońca. Wielka czerwona tarcza przemieszczała się za sylwetkami PKiN i drapaczy chmur. Choć mijałem wiele ruder i socrealistycznych szkaradek, pomyślałem, że to miasto mogłoby się stać Nowym Jorkiem tej części Europy. Potrzeba jeszcze dużo pracy i pieniędzy, ale da się wyczuć klimat metropolii.

Powrót zaplanowałem plażą miejską od strony Pragi. Raz że było tam jeszcze ciekawiej niż po drugiej stronie (rodziny i grupki młodzieży paliły ogniska), dwa że minimalistyczne buty spacerowe okazały się zbyt minimalistyczne na asfaltowe chodniki i zacząłem odczuwać twardość pod stopami. Przed maratonem naciągnięcie jakiegoś ścięgna czy zbicie śródstopia miałoby fatalne konsekwencje. Piaszczyste i trawiaste ścieżki przyniosły szybką poprawę. Wróciłem na halę, nastawiłem się psychicznie, że się wyśpię i tak też się stało - nie przeszkadzały mi ani światła, ani rozmowy.

Rano wstałem gotowy do biegu. Marzyłem o zupie jarzynowej, ale nie wiedziałem gdzie mogę taką dostać o 8 rano. Biedronka (jeden ze sponsorów biegu) podstawiła wcześniej na halę kartony z wybornymi pomarańczami i bananami, zjadłem je na śniadanie, ale nie za dużo, żeby nie przeczyściło mnie na trasie. Spakowaliśmy się i ruszyliśmy pod stadion podśmiewując się z maratończyków, którzy ten 850-metrowy dystans pokonywali specjalnie podstawianymi autobusami. Plan minimum to zejść poniżej 4 godzin, ale optymistycznie celowałem w czas 3:40-3:45, brat sąsiada w ok. 3:35, postanowiliśmy więc ruszyć razem. W strefach startowych lekkie napięcie i oczekiwanie na start. Wreszcie pach i biegniemy.

Pierwsze 15km w sporym tłumie biegło nam się lekko. Kiedy minęliśmy pacemakerów z balonikiem 3:30 wiedziałem, że idzie za łatwo. Nie przygotowywałem się do tego maratonu, ponieważ co tydzień robimy z chłopakami dłuższe wybiegania, jednak czym innym są wycieczki biegowe w lasy w tempie 5:30 min/km z przerwami na marsz, podjadanie i kontemplację krajobrazu, a czym innym jednostajny bieg 42km w tempie 5 min/km. Na 25-tym km już wiedziałem - nie utrzymam tempa i na bank będzie ściana. W dodatku od jakichś 10km męczył mnie pęcherz. W końcu na 28-mym nie wytrzymałem, pożegnałem kolegę i skręciłem w krzaki. Redukcja płynów przyniosła ulgę, ale też dopiero wtedy poczułem jak jestem zmęczony. Ciężko było znowu ruszyć i dotrzymać tempa rzece biegaczy. Na kolejnych punktach odżywczych przechodziłem w marsz i liczyłem, że jakoś pokonam ostatnią dychę. Byłem już przesłodzony izotonikami, czekoladą (bardzo smaczną), nie mogłem patrzeć na banany. Gdybym miał wtedy tortille z komosą ryżową Tomka...

Szczyt kryzysu przypada na ok. 38-smy kilometr. Nie dość, że ledwo człapię, to zaczęły łapać mnie skurcze łydek i przy kolanach. No trudno - najwyżej przejdę ostatnie kilometry i będę podbiegał, żeby zmieścić się w 4 godzinach. Z drugiej strony - jeśli będę szedł, to ten koszmar się nie skończy! A może by tak biec inaczej - tak jak biegnę na dychę, zamiast truchtać, zacząć robić susy. Pomysł wydaje się szalony na maraton, ale nadzwyczaj skuteczny - nie dość, że znacząco przyspieszam, to pracują inne partie mięśni i skurcze znikają! Wbiegam pod górkę na Most Świętokrzyski, gdy widzę znaczek 40km nogi same mnie niosą - nie ma już czasu na odpoczynek ani ostatni punkt żywieniowy, za chwilę będzie upragniony koniec. Ostatnia prosta, wyłania się meta, wokół kibice, poddaję się nurtowi. Nie ma już zmęczenia, nie męczą myśli "kiedy koniec", jest tylko jeden cel, od osiągnięcia którego nic mnie nie zatrzyma. Zerkam na zegar - 3:43 (netto 3:41), unoszę ręce w geście zwycięstwa i przekraczam linię mety. Zaraz za mną dociera ból nóg.

Na trasie jest jeszcze kilka tysięcy biegaczy, przede mną dobrnęło 1663, a to oznacza, że nie będzie problemu z czekaniem na masaż. Dociągam na szczudłach zwłoki do punktu masażu i czekam na swoją kolej. Podają przepyszny sok wyciśnięty z pomarańczy - skusiłem się na aż dwa i wtedy robi mi się niedobrze - przecukrzenie organizmu. Obiecałem Czytelnikom wpis o diecie i cały czas mam go w pamięci, jednak wcześniej potrzebuję więcej informacji zwrotnych od organizmu, gdyż przestałem jeść produkty z cukrem rafinowanym. Na maraton zrobiłem wyjątek, choć bardziej ze względów logistycznych, a nie wiarę, że cukier prosty daje energię na długi bieg. Siedzę zatem przy stoliczku, czasem leżę obok i zastanawiam się czy wyjść i puścić pawia, czy jednak poczekać aż organizm przepali sok. Przepalił. Wyczytują mój numerek, oddaję się pod opiekę dwóch aniołów, które przywracają funkcjonalność w nogach. Teraz mogę iść się przebrać, poszukać jakieś warzywka i popatrzeć na ostatnich zawodników docierających na metę. Wielkie owacje wzbudza pan z polską flagą, który przebiegł maraton na boso. Niestety nie wiem jakie niósł przesłanie, bo mówi dość niewyraźnie, w każdym razie pozytywny człowiek.

Czas na powrót do domu, na stacji Młociny zdaję sobie sprawę, że bus startuje godzinę później niż zapamiętałem. Funduję sobie zatem nagrodę w postaci pysznej pizzy w restauracji Biesiadowo. Poznaję tam dwie miłe studentki, od których dowiaduję się jaka jest teraz muzyka alternatywna, rozmawiamy trochę o Warszawie, trochę o Gdańsku i przewadze jointów nad alkoholem. O 18.30 ruszam do Gdańska. 1/4 pasażerów to weseli paralitycy z czerwonymi plecakami Orlen Warsaw Marathon.

PS Dzięki ASICS za filmiki z punktów pomiarowych!

Ostatnio zmieniany czwartek, 27 listopad 2014 20:20

Artykuły powiązane

Skomentuj

Upewnij się, że pola oznaczone wymagane gwiazdką (*) zostały wypełnione. Kod HTML nie jest dozwolony.