Prolog

Tym razem to na pewno szczyt! Nareszcie! - radość momentalnie rozlała się po ciele, gdy po ponad dwóch godzinach wspinaczki na Veterny Vrch, a potem drugi szczyt Kvasnik, szlak zakręcił w dół. Trud przebytych 70 km gdzieś uleciał, zapomniałem o skręconej kostce, krwawiącej pięcie i zerwanym paznokciu. Czekał mnie już tylko zbieg z góry i jakieś 15 km po prostej. Było ciężko, ale świetnie wszystko wykombinowałem! Przechyliłem ciało do przodu i puściłem się w kilkukilometrowy kontrolowany upadek. Mijając kolegów z naszej "grupy pościgowej" zmagającej się z limitem czasowym radośnie popędziłem do ostatniego punktu żywieniowego w malowniczej słowackiej wiosce. Po kilku kilometrach wpadłem między budynki, namierzyłem wolontariusza i pognałem w jego stronę, pochłaniając już w myślach pomarańcze.
- Tędy w lewo i do góry - krzyknął przyjaźnie, wskazując wnękę między domami.
- Jak to do góry?? A punkt żywieniowy?
- Tam na górze, to tylko kilometr.
- Kilometr? - widok kolejnego wzniesienia poraził mnie.
- No właśnie, mówiłem - zauważył dobiegający kolega - jeszcze jedna góra i dopiero potem płasko.
- Nie ukończę tego biegu w limicie czasowym - pierwszy raz dopuściłem do siebie paraliżującą myśl. Potem setny raz zakląłem i ruszyłem pod górę. Zaplanowanie wcześniej tego biegu nie przyszło mi nawet do głowy, ale gdybym trzymał chociaż mapę w kieszonce przy pasie, a nie zakopaną głęboko w plecaku, uniknąłbym tej i wielu innych przykrych niespodzianek...

 

Biegacze na podejściu na ostatni punkt żywieniowy - spodziewałem
się go w wiosce poniżej. Zdjęcie z ukurun.go-krasna.pl

Splot nieszczęśliwych wypadków doprawiony szczyptą głupoty

Po udanych startach jesienią 2014 zwieńczonych złamaniem 40 minut na dychę w gdyńskim Biegu Niepodległości poluzowałem treningi. Postanowiłem do lutego się nie przemęczać, skupić bardziej na morsowaniu i nie związanych z bieganiem zajęciach. Zimowa aura i szybko zapadający zmierzch nie zachęcały do biegania, dlatego do mocniejszych treningów chciałem wrócić na ok. 2 miesiące przed pierwszym poważnym biegiem (TriCity Ultra 80). Michał i Staszek z naszego teamu pracowali nad formą nieustannie i nie ukrywali co myślą o moich i Tomka wymówkach. Przekonałem się o tym, gdy wybiegliśmy na maraton po TPK i w połowie powiedziałem im, żeby biegli dalej beze mnie, bo dalej w ich tempie nie pociągnę (mimo, że i tak co chwila się zatrzymywali, żeby na mnie poczekać).

Mimo to forma wróciłaby dość szybko, gdyby nie  PECH NR 1 - mając przebiegnięte zimą w krótkim czasie 2 długie biegi dostałem lekkiego kataru. Nie było to nic nadzwyczajnego, ale postanowiłem użyć jakiegoś wynalazku na zatoki. Wetknąłem rurkę w jedną dziurkę od nosa i nacisnąłem plastikową buteleczkę, żeby słony płyn wyleciał przez drugą. Szło to bardzo opornie, dlatego zacząłem gwałtownie naciskać i tłoczyć również powietrze (GŁUPOTA NR 1), myśląc że w ten sposób przepcham zatkany nos. Po dwóch takich zabiegach zaczęło pobolewać mnie czoło, kolejnego dnia ból rozszerzył się na skroń i promieniował aż do czubka głowy. Skończyło się na antybiotyku i słabszej formie na TU80.

Tydzień po pierwszym ultra, a 3 tygodnie przed relacjonowanym tu biegiem Niepokorny Mnich (96 km, 4305 metrów przewyższeń) pospiesznie odbudowywałem formę. Ponieważ nastawiłem się na przygodę i zwiedzanie gór, bagatelizowałem ten bieg. Wyzwaniem była jesienna Łemkowyna Ultra Trail 150, natomiast setka po Pieninach miała być spacerkiem na granicy limitu czasowego. Więcej czasu spędziłem na poszukiwaniu aparatu do pstrykania widoków, niż potrzebnego sprzętu. Ale wróćmy do owego feralnego tygodnia, bo zakończył się on PECHEM NR 2. Wyskoczyłem z bratem na zakończenie sezonu bydgoskich morsów. Bałem się kąpieli w jeziorze, mając świeżo w pamięci bóle głowy, ale ciało wynagrodziło mi pobyt w zimnej wodzie endorfinkami - po zapaleniu zatok nie było śladu. Po wyjściu z wody ubrałem się, zrobiłem kilka pompek i postanowiłem rozgrzać się szybkim sprintem po lesie. Mknąc po ugniecionym mchu i n-ty raz rozmyślając nad sensem życia i radością płynącą z prostych i pozornie nieprzyjemnych czynności, straciłem na chwilę świadomość (pamiętam tylko odgłos chrupnięcia), a po sekundzie poczułem okropny ból przy kostce. Jakiś @#$%! korzeń sprytnie ukrył się pod mchem i postawił pod znakiem zapytania start w Szczawnicy.

Przez kolejny tydzień nie było mowy o bieganiu, mimo to opuchlizna nie zeszła (właściwie to została do teraz...). Gdy nieśmiało wybiegłem na pierwszą piątkę po wypadku, odnotowałem z ulgą, że odpowiednio spadając nie czuję bólu. Ból uaktywniał się przy zginaniu stopy w kierunku piszczela, czyli wtedy gdy wchodzę pod górę, natomiast przy zbiegach go nie czułem. Pomyślałem, że jak będę pamiętał, by za każdym razem poprawnie postawić stopę wchodząc pod górę, powinno się udać :)

Żeby nie przedłużać - skręcona kostka (czy coś tam innego obok) na 3 tygodnie przed biegiem była dużym pechem; o tym że długie biegi należy planować uświadomiłem sobie po lekturze "Szczęśliwi biegają ultra", ale muszę ze wstydem przyznać się do dwóch niewybaczalnych błędów:
GŁUPOTA NR 2: zamiast kupić baterie do czołówki (bieg startuje o 3 w nocy), kupiłem akumulatorki, naładowałem je, sprawdziłem że diodki świecą i odstawiłem na półkę - tydzień przed biegiem...
GŁUPOTA NR 3: buty do biegania w górach. Jako zwolennik naturalnego biegania i nie przepłacania za buty postanowiłem zabrać trailowe kłapcie z Lidla, w których pobiegłem Łemkowynę. Były to całkiem udane buty poza jednym mankamentem: zapiętka lewego buta była felernie wykonana (zagięta do wewnątrz) i po 50 km skrobania na Łemko zdarła mi z achillesa skórę do krwi. Przez tydzień odrywałem skarpetkę, zanim wpadłem na pomysł, że można nakleić plaster. I z takim remedium (pewnie zedrze znowu skórę, ale w biegu nie będę tego czuł, a potem nakleję plaster) spakowałem buty do plecaka.

Wyposażony w plan "zacząć lekko, a potem odpoczywać", czołówkę z niepewnymi akumulatorkami, felerne buty i jakąś maść przeciwbólową w razie gdyby kostka uniemożliwiała bieg stawiłem się na zbiórkę przed wyjazdem.

Jeden dzień wakacji

Lubię biegać ultra, ale nie po górach. Po górach lubię chodzić, podziwiać widoki. Może gdybym nie mieszkał na drugim końcu Polski, oswoiłbym się z nimi na tyle, by polubić dłuugie podejścia i szalone zbiegi. Jeśli jednak jedyna styczność z biegami górskimi to zawody ultra, na których czasem trzeba pocisnąć, żeby załapać się na metę w limicie, to już na długo przed finiszem nie lubię ani gór, ani biegania. Dlaczego zatem jeżdżę na takie biegi? Bo należę do najlepszej drużyny ultrasów pod słońcem - z Tomkiem, Michałem i Jarkiem vel Staszkiem nawet 8 godzin w aucie jest frajdą, a co dopiero wspólne sączenie piwka w gospodzie na dzień przed startem. Wyjazd z nimi przywołuje magię wycieczki klasowej.

Tak też było w piątek przed startem. Zakwaterowaliśmy się w domku z takim widokiem:

Idealna kwatera - urocze widoki, a start i meta biegu 100 metrów 
dalej, na lewym brzegu mostu


Wyskoczyliśmy na góralski obiad (nawet dla mnie znalazły się smaczne wegetariańskie placki ziemniaczane) :

Tomek & Staszek, złożyli śluby abstynenckie, więc pili oranżadę
Ja i Michał
Sielanka trwała godzinkę, później było już tylko gorzej :)


Po odebraniu pakietów startowych spotkaliśmy Jaromira z Karoliną (para z Gdyni, zazdrościmy im, że wspólnie dzielą pasję biegania, ale czasem nie :) i docisnęliśmy się pizzą. Jak się bawić, to na całego. Z Tomka i mnie pizza wyssała energię, Michałowi dodała sił.

Jak mi ktoś mówi, że od 25 lat nic się w Polsce nie zmieniło, to niech mi pokaże choć 1 zdjęcie z czasów PRL z taką pizzą...


Jak grzeczni chłopcy, o 21.30 poszliśmy spać i w dobrych humorach wstaliśmy o drugiej.

Kostka, kostka i po kostce

Tuż przed startem Karolina robi nam zdjęcie:



Humory dopisują, oczekiwania różne: Michał i Staszek nie obijali się zimą i chcą powalczyć o dobre czasy, my z Tomkiem chcemy tylko skończyć, ja dodaję, że nie chcę się zajechać. Przyjechałem na 3-dniowe wakacje potruchtać po górach, zrobić mnóstwo ładnych zdjęć i wypić piwo na mecie. Jaromir debiutuje w górach, ale na maratonach pokazał na co go stać (ostatnio 3:16), więc zakładam, że będzie się ścigał z naszymi psami gończymi.

O 3 startujemy i po jakimś kilometrze truchtania przez Szczawnicę zaczynamy pierwsze podejście. Góry są tu jakieś inne niż w Beskidzie Niskim - wejście na szczyt rozciąga się na 10 kilometrów - przez bite dwie godziny niemal wyłącznie idziemy pod górę. Po jakichś 20 minutach moja czołówka zaczyna blednąć. Na podejściach ryzyko jest niskie z racji tempa, ale czasami zdarzają się zbiegi po kamieniach i ratuje mnie fakt, że to dopiero początek biegu, więc posuwam się w peletonie. Manewruję dzięki światłom innych biegaczy, ale wystarcza moment w półmroku, bym kopnął lewą nogą (tą ze skręconą kostką) w korzeń i po raz pierwszy zwijał się z bólu. Modlę się, żeby świt zastał nas nim zaczniemy zbieg. Moje modły zostają wysłuchane, ale i tak skręcam kostkę jeszcze raz na jakimś kamieniu. I kolejny raz w górnej partii gór, bo zapadnięcie się nogi w śniegu powoduje ból jak przy skręceniu. Spadam bezwładnie na bok, ktoś proponuje mi swoje kijki, żebym dokuśtykał do pierwszego punktu. Dziękuję mówiąc, że jakoś to rozbiegam i wracam do gry w stylu pirata z drewnianą nogą. W czasie długich biegów różne części ciała czasem bolą, ale dopóki się biegnie, ból się rozmywa i przypomina o sobie dopiero na mecie.

Po czwartym skręceniu (znowu zapadnięcie stopy w śniegu) ląduję po raz ostatni na ziemi. Stopa robi się tak opuchnięta, że rozpiera buta i usztywnia kostkę. Poluzowuję lekko sznurowadła i ku mojemu zdziwieniu epopeja z tą kontuzją schodzi ze sceny. Przede mną jeden z fajniejszych etapów biegu - mam jeszcze sporo sił, nakręca mnie euforia po cudownym "ozdrowieniu" stopy, słońce wreszcie wstało, więc czołówka wylądowała w plecaku i przede wszystkim mogę wreszcie biec, bo przekroczyłem szczyt. Spory kawałek trasy pokonuję obok Filipa i jego psa Komandosa. Dobrze wychowany psiak budzi dużo sympatii, najbardziej imponował mi jego spokój na trasie. Gdy biegliśmy obok jakiejś ogrodzonej posiadłości nagle wyleciały dwa ujadające psy, Komandos leniwie zerknął na nie, lekko odbił w drugą stronę, jakby nie chciał wdawać się w dyskusję z gówniarzami i popędził dalej do przodu z wywieszonym jęzorem.

Pamiątkowa fotografia, kiedyś wnukom opowiem,
że biegałem z Szarikiem

Na 30-stym kilometrze trasy wypada szczyt Niemcowa. Tutaj po raz pierwszy poczułem skutki braku planowania biegu i znajomości trasy. Czy naprawdę takim problemem było zapamiętanie tej mapki?



Byłem pewien, że na dole czeka punkt żywieniowy, podobnie jak po wcześniejszym zbiegu z Przechyby. Nie uzupełniłem wtedy płynu w bukłaku, bo wydawało mi się, że na tym co zostało spokojnie dotrę do kolejnego punktu. Nie sprawdziłem na mapie, że będzie to wymagało zdobycia dwóch gór, a odległość będzie o 10 km większa. Zamiast punktu żywieniowego na biegaczy czekało jakieś 7 km pod górę na otwartym terenie. Słońce wzeszło już na dobre i zaczęło zdrowo przypiekać, a ja wciąż biegłem w zestawie nocnym złożonym z dwóch koszulek i kurtki. Mimo, że rozcieńczyłem izotonik pół na pół z wodą, słodki płyn wywoływał odruch wymiotny. Marzyłem o zwykłej wodzie. W wyższej partii gór leżał jeszcze śnieg, okładałem nim twarz, ale nie odważyłem się jeść. Tomek nie miał oporów. W końcu nawet izotonik się skończył i w myślach przeklinałem tę górę. Wyobrażałem sobie, jak będę pisał na blogu, że jej nienawidzę - i oto nadszedł dzień zemsty ty góro ty :)

Do góry, do góry, aż czujesz wstręt,
a tam na górze jest taki zakręt,
a za zakrętem gór jeszcze więcej,
gdzie tu bieganie do k.. nędzy


Podratował mnie jeden z biegaczy, który miał wody pod dostatkiem i przez jakieś dwa kilometry pogrążyliśmy się w rozmowie. W ogóle na całym biegu spotkałem wielu biegaczy, z którymi nawiązałem jakby emocjonalną więź; wielokrotnie mijaliśmy się, czasem szliśmy kawałek razem, spotykaliśmy na punktach żywieniowych i witaliśmy jak starzy przyjaciele. Niedaleko przepaku w przełęczy Gromadzkiej szlak uraczył nas korytkiem, do którego spływała rurą zimna, ożywcza woda. Opiłem się jej na zapas i podbudowany dotarłem wreszcie na punkt.

Przez te buty byłem struty

Na miejscu miła niespodzianka, przy jednym ze stołów odpoczywa Jaromir i zdaje relację: Staszek cierpi z powodów żołądkowych, Michał zgodnie z przewidywaniami prze do przodu, a Tomka jeszcze nie widział. Plotki z trasy, zdawkowe informacje i przypuszczenia są ciekawym elementem biegów ultra. Czasami podnoszą na duchu, innym razem wlewają gorycz. Im dłużej biegniesz, tym bardziej irytują cię życzliwe odpowiedzi wolontariuszy czy turystów, którzy zapytani o dystans do kolejnego punktu uważają, że jak podadzą mniejszą wartość, to nie upadniesz na duchu. "To już blisko, za tym zakrętem, jakieś 800 metrów", słyszysz, a po 800 metrach okazuje się, że punkt jest kolejne 800 metrów dalej. Niby pestka, ale odarcie z nadziei mocno boli i podkopuje zaufanie. Irracjonalne, ale takie właśnie są ostatnie godziny ciężkiego biegu. Na ostatnich etapach biegów ultra powinni stać tylko doświadczeni wolontariusze, przyzwyczajeni do zmordowanych, rzucających bluzgi galerników. Radosne powitania i wdzięczność to domena pierwszej połówki i mety.

Na tym punkcie jest przepak, więc po ugaszeniu pragnienia wyciągam swoją tajną broń - kaszetti z chili i groszkiem. Mój organizm kiepsko przyjmuje chemię, więc nie zabieram na trasę żadnych żeli czy innych shotów. Zazwyczaj napełniam bukłak kompotem teściowej, wciskam do plecaka dwie czekolady z bakaliami, a na punktach żywieniowych szukam owoców i przede wszystkim warzywnych zup. Warzywny obiad z kaszą zapełnia żołądek złożonymi węglowodanami, skutecznie usuwa głód i nie odczuwam żadnych niedogodności wybiegając z pełnym brzuchem. Tym razem zamiast kompotu miałem rozcieńczony izotonik i to wystarczyło, żebym się "przecukrzył". Zamiast czekolady natomiast zabrałem kilka batonów chrupkowo-czekoladowych i nie żałowałem, bo nie ciążyły na żołądku.

Na przepaku uzupełniam bukłak samą wodą i po odpoczynku wychodzimy z Jaromirem o 10:45. Na podejściu jednak żegnamy się - wchodzenie pod górę jest moją piętą achillesową, którą staram się rekompensować szybkimi zbiegami. Kolejny punkt odżywczy jest za ok. 23 km, mapka pokazuje dwa szczyty po drodze, ale bez głębokich zbiegów i podejść. Po przebiegnięciu ok. 43 km szacuję przebycie tego odcinka na ok. 2 i pół godziny, zupełnie pomijając fakt, że jestem w górach i w rzeczywistości będę potrzebował godzinę więcej.

Z góry Wysokiej szlak zakręca na słowacką stronę i wreszcie jest trochę szybkiego biegu. Nie biegnie się już przyjemnie, ale też nie jestem jakoś specjalnie zmęczony. Limit czasowy wydaje się niezagrożony. Na przełęczy Korbalowa turyści odpowiadają już česť, pytają jakoś "skolka", ktoś z ekipy pilnującej przejścia przez jezdnię odpowiada 53. Acha - czyli do celu jeszcze 43.5 - tylko maratonik! Widząc przed sobą dłuższe podejście robię krótką przerwę na batona i picie. Gdy ruszam pod górę dochodzi wreszcie do świadomości znajomy ból, który narastał od jakiegoś czasu - pęka pęcherz na ciężko doświadczonej tego dnia lewej stopie. Nieprzemakalne lidlerki, które dotychczas dzielnie chroniły stopy na błocie, uskrobały w końcu lewą piętę i teraz działają przeciwko mnie.. Góra Korbalowa wygląda na mapce jak ząbek, ale na szlaku to 3 km podejścia, które muszę pokonywać stawiając całą stopę na wyprostowanej nodze (normalnie wchodziłbym na palcach z lekko ugiętymi nogami). A przede mną jeszcze 43 km - cały cholerny maraton...

Będzie taka góra, a potem coco jumbo i do przodu!

Wchodząc na Horbalovą poznaję towarzyszy, z którymi często będziemy się mijać. Nie jestem w stanie iść ich tempem pod górę (szkoda, bo świetnie się rozmawia), ale wymijam ich na zbiegach; potem przywitamy się na punktach odżywczych. Nazywam naszą grupkę "brygadą pościgową", bo rozmowy coraz częściej schodzą na temat limitu czasowego - czy się zmieścimy? W Wyżnych Rużbachach musimy stawić się do 15-stej, z tym nie będzie problemu, ale później trzeba zaliczyć ostatnią wysoką górę (wtedy właśnie koduję się, że więcej wzniesień już nie będzie). W głowie rysuje się obraz: prawie 20 km odcinek z jedną górą i jakieś 3 godziny na pokonanie go, potem ostatni punkt odżywczy na którym ładuję baterie przed płaskim odcinkiem, na którym można spokojnie biec. Gdybym zajrzał do mapy, zobaczyłbym, że górę i płaski odcinek rozdziela jeszcze jedna góra...

Tymczasem jednak zbiegam z Horbalovej, z satysfakcją odnotowując, że w nogach jest jeszcze sporo mocy. Na podejściach muszę często przystawać, czasem przysiąść, wtedy wydaje mi się, że ciągnę ostatkiem sił. Wystarczy jednak prosty odcinek, żebym rozwinął biegową prędkość. Chodzenie i wchodzenie to elementy, nad którymi muszę sporo popracować... O 14:13 docieram do Wyżnych Rużbachów. 47 minut przed limitem czasowym, wydaje się, że mogę sobie pozwolić na odpoczynek. Wokół smętnie krzątają się zawodnicy, ktoś nalewa colę, ktoś leży i wymiotuje w krzaki, a na trawce siedzi i gawędzi.. Jaromir. Nie spodziewałem się zobaczyć go już przed metą, a tu taka niespodzianka. Drugą atrakcję przygotowali gospodarze w postaci zupy pomidorowej, a raczej cynamonowej z pomidorami. Smakuje dziwnie, ale wchodzi jak opałówka w golfa 2. Jednak prawdziwą fazę mam na pomarańcze - zjadam ich chyba kilogram. Jeszcze kilka wymian zdań z kolegami z brygady i ruszam na Veternego.

Prawie 10 km do góry ze zdartą stopą. Łatwo znieść ból i wysiłek, gdy wierzysz, że to już ostatni ciężki etap, że potem będzie już tylko z góry lub płasko. Przepuszczam kolejne grupki biegaczy, wiem że z większością zobaczymy się na zbiegu. Podejście trwa i trwa. Góry stają się bardziej majestatyczne, niesamowite wrażenie robią Tatry w tle. Próbuję je sfotografować, ale telefon (w dodatku pod słońce) nie jest w stanie oddać ich piękna. Podlinkuję zatem zdjęcie specjalisty od fotografowania górskich biegów Piotra Dymusa:

Ta fotografia oddaje co czułem podczas biegu: majestat gór i trud
jaki trzeba włożyć w pokonanie tych zalesionych szczytów

 

A tak wyszło Staszkowi z telefonu. 

Wróćmy do prologu tej opowieści i już jesteśmy u podnóża Plasnej, kilometr do ostatniego punktu żywieniowego w schronisku Lesnicke Sedlo. Kryzys trwa tylko kilka sekund, co można zrobić innego, niż przeć do góry? Zbliżając się do punktu widzę, jak ta ekipa właśnie pakuje sprzęt:



Może nie spodziewali się tam na górze, że ktoś jeszcze dotrze na punkt, a może spieszyli się na metę. Gdy przekroczyłem linię pomiaru czasu, przy stole siedział tylko jeden zawodnik: Jaromir :) Na punkt dotarłem o 17.10, 20 minut przed limitem. Teraz już każda minuta do mety się liczy. Po chwili robi się gwar, na punkt wpada reszta brygady pościgowej. Znowu opycham się pomarańczami, powiewa chłodny wiatr, więc zakładam bluzę - błąd, zagrzeję się podczas zbiegu. Nie spodziewałem się tej góry i zużyłem za dużo sił na Veternym Vrchu. Jestem pewien, że zdążę na metę, ale wiem również, że będę cierpiał. Nie tak miało być. Zacząłem lekko i wolno, żeby nie umierać na trasie, a teraz siedzę mniej niż 20 km od mety i przygotowuję mentalnie na ból. W końcu zwlekam się od stołu i ruszamy z Jaromirem (a jakże) pod górę.

Brygada Kryzys

Doskwiera mi ból zdartej skóry, ciężko powłóczę nogami, dostrzegam drewnianą wiatę z ławami do siedzenia i stołem - korzystam, żeby odpocząć. Po chwili przysiada się Jaromir; koledzy i koleżanki z brygady krzyczą, żeby przeć do przodu. Spoko, - mówię - zobaczymy się na zbiegu. Jeśli ten zbieg się kiedykolwiek zacznie. Minutę później wstajemy i trzeci raz rozdzielamy się. Wkrótce mój druh znika za horyzontem, a ja człapię pod górę łudząc się przy każdym płaskim odcinku, że szczyt już za mną. Przy jakiejś skale siadam i zrzędzę pod nosem. Niedawno minąłem starą budowlę, o której w normalnych warunkach mógłbym się rozpływać, a teraz jej nie lubię. Nie lubię gór, tego biegu, jak ja nie cierpię smerfów.

Ostatnie 12 km na mapce trasy nosi nazwę "Test charakteru", ale dla mnie testem charakteru była góra Plasna ze słowackimi akcentami w literkach. W końcu teren zaczął się konsolidować pod szczytem, a potem opadać. Odżyłem, sprawdziłem godzinę i wiedziałem, że nic mi już nie odbierze mety. Minąłem kolegę (chyba z Mielca) i krzyknąłem, że teraz już tylko w dół, na pewno minęliśmy szczyt, zbiegłem jeszcze z 20 metrów, zakręciłem, zobaczyłem kolejne podejście i padłem jak długi obok ścieżki. Śmiałem się chwilę jak głupi do sera, a potem zrezygnowany ruszyłem pod górkę. Ale to była tylko korekta w trendzie, za chwilę pędziłem znowu w dół. Ktoś biegł rok wcześniej i przestrzegał, że ostatnia góra jest bardzo stroma, faktycznie nogi waliły w ziemię jak młoty, ale nie zwracałem na to uwagi. Gdy stromizna się skończyła i dotarłem nad rzekę wytyczającą finalny fragment Niepokornego Mnicha, zarządziłem ostatni postój.

Przede wszystkim musiałem zrzucić kurtkę, przez którą się zagrzałem; napiłem się wody, chwilę odsapnąłem i profilaktycznie zjadłem batona. Zapisując się na Niepokornego dziwiłem się, dlaczego organizatorzy włączyli tak długi płaski odcinek do biegu górskiego. Biegnąc wzdłuż Dunajca pojąłem to w lot:



Nie jest to najlepsze zdjęcie tego, co widziałem, ale później nie miałem już czasu na zrobienie ciekawszych. Trochę biegłem, trochę szedłem. Przed ostatnią dychą miałem godzinę do limitu. 10 km w godzinę po płaskim chodniku. Czy da się zrobić dychę w 60 minut na wpół biegnąc, na wpół idąc? Z rozterek wybawił mnie jeden z zawodników, gdy wyprzedzał mnie miarowym truchtem. Patrząc jak powoli się oddala postanowiłem, że gdy zamieni się w kropkę na horyzoncie, również będę już tylko biegł. Ruszyłem.

Ostatnie 5 czy 7 kilometrów było jakby retrospekcją całego biegu. Biegacz-kropka, powodzenia, mam nadzieję, że dotarłeś w limicie, potem kolega z Korbalowej - skarżył się na stopy, ale parł, uśmiechnąłem się do niego, że jesteśmy już na mecie, kolejne sylwetki wyłaniały się w kanionie. Wyobraziłem sobie, że jestem na Parkrunie, zapomniałem o pokonanych 90 kilometrach i leciałem zwykłą piątkę. Niedaleko Szczawnicy trafiłem na pana Józefa, z którym studiowaliśmy mapę pod Niemcową, do mety 15 minut, ktoś mówi, że zostało półtora kilometra. Półtora, to możemy nawet iść i zdążymy. Ale biegnę dalej. Wyłaniają się zabudowania Szczawnicy, widzę Grajcarka wpadającego do Dunajca - ile mostów było do mety? 1 czy 2? (3) Dobiegam do siwego biegacza z włosami upiętymi w kitkę, przypominającego z twarzy Geralta z Rivii - widzieliśmy się na trzech punktach żywieniowych.

No i finalne spotkanie - jakieś 300 metrów przed metą, widzę dwie sylwetki - Karolina wybiegła wesprzeć Jaromira i razem zmierzają do mety. Odwracają się - helou, Jaromir krzyczy z niedowierzaniem "To ty? Myślałem, że cię już nie zobaczę". Jest już za daleko, żeby nawiązać walkę, zresztą przez cały wyścig to on na mnie czekał, a pozycja na mecie i tak nie ma żadnego znaczenia. Docieram 8 sekund za nim na metę z czasem 16:54:08, medal na szyję, ktoś mi gratuluje, otaczają mnie koledzy z TriCity Ultra, słabo kontaktuję. Widzę Tomka i domyślam się, że nie ukończył biegu. Czułem już wybiegając z przepaka na 43-cim kilometrze, że raczej nie zmieści się w czasie. Gdyby limit był dłuższy, pokonałby trasę w lepszym stanie ode mnie, a potem miałby jeszcze siły pobalować do późnej nocy. Niestety jego rytm był ciut wolniejszy od limitów i musiał oddać numer po 64 kilometrach.

Jarek vel Staszek zwalczył problemy żołądkowe i zameldował się na mecie z czasem 16:14:39. Były łzy i szczęście, nie mogę się doczekać jego relacji z biegu. Michał pokazał co znaczy solidne przygotowanie, nie dość że zajął 63 pozycję z czasem 15:02:35, to na mecie w zasadzie nie wyglądał inaczej niż na starcie:

Idę na rybki, zanim dotrze reszta ekipy.


Finito i wnioski

Na mecie jestem tak zmęczony, że nawet siedząc się męczę. Najpierw chcę iść na piwo, potem wygrażam się, że góry nie są do biegania i przepisuję się z Łemko 150 na 70, bo góry nie są do biegania. Później chcę spotkać kolegów z brygady, ale za duży tam chaos. Ostatecznie opracowuję plan: najpierw wezmę prysznic, a potem idziemy coś zjeść. Po wyjściu spod prysznica postanawiam się ogrzać pod kołdrą, potem budzę się ok. 3 nad ranem, żeby zjeść 2 jabłka przygotowane na przepak...

W niedzielę wracamy z mieszanymi humorami. Jeden z nas nie ma powodu do świętowania. Ale nastrój nie jest minorowy, dla długodystansowca pojedyncze porażki są tylko impulsami by zmienić podejście do treningu. Planujemy kolejne starty, wymieniamy świeżo nabyte doświadczenia. Mój "występ" też nie oszałamia: zmieściłem się tylko 6 minut w limicie, padłem na mecie. Rano czułem się dobrze, nakleiłem plaster, wywaliłem buty, więcej refleksji przyszło z czasem.

Chcieliśmy z Tomkiem wierzyć, że człowiek może niczym Tarahumara z lekkością biegać po 100, 200 kilometrów. Że to nie wieloletnie długotrwałe treningi wyciągają drzemiący w nas potencjał, ale że ta moc jest ukryta przez ewolucję i wystarczy tylko po nią sięgnąć. Ale z bieganiem długodystansowym jest jak z każdą inną dziedziną uprawianą przez człowieka - żeby być dobrym, trzeba dużo ćwiczyć. Jak ktoś ci mówi, że po kilku miesiącach przebiegł ultra, a wcześniej nic nie robił, to albo ściemnia, albo nie pamięta, że przez lata trenował piłkę, w dzieciństwie startował w sztafetach i jego organizm jest przygotowany do mocnego wysiłku, ma wypracowane nawyki regularnego ćwiczenia i nie poddawania się kryzysom.

Pewien człek powiedział: "muszę skończyć ten bieg, bo przegrywanie wchodzi w krew" dlatego wiem, że nasza ekipa ukończy Łemko 150, nawet jeśli statystyka daje każdemu 50% szans. Zamówiłem porządne trailowe buty, założyłem dziennik treningowy, zabiorę 3 komplety nowych baterii, jesienią będę k.. jak brzytwa.

Ostatnio zmieniany środa, 24 czerwiec 2015 12:52

1 komentarz

  • Link do komentarza kwierzba środa, 15 lipiec 2015 11:56 napisane przez kwierzba

    no piękne. Na przemian śmiałem się i płakałem. Książki pisać powinieneś a nie się snuć po górach. Do zobaczenia na następnym 3city 80.

    Raportuj

Skomentuj

Upewnij się, że pola oznaczone wymagane gwiazdką (*) zostały wypełnione. Kod HTML nie jest dozwolony.