Podział ról nastąpił na słynnym spotkaniu tydzień przed biegiem w pizzerii na Kowalach. W uszach cały czas miałem słowa Krzyśka Gajdzinskiego z Łemkowyny: jeżeli chcecie robić bieg dla innych - sami będziecie musieli przestać go biegać.
W sobotę, kilka minut przed 6:30 zjawiliśmy się przy Złotej Bramie w Gdańsku. Jeżeli kiedykolwiek wydawało się komuś, że 30 minut wystarczy aby sprawnie rozdać naszywki i wymienić po kilka zdań z każdym, kto zjawił się w ten wcale nie tak chłodny poranek, ten jest w błędzie. Dla mnie to było najszybsze pół godziny tego biegu. Naszywki, agrafki, lista startowa, worki z przepakami na tylne siedzenie... i już trzeba było lecieć pod Neptuna skąd oficjalnie nastąpić miał start.
Jeżeli ktoś chciałby zamiast czytać zobaczyć co było dalej, może obejrzeć poniższy film.
My z Michałem także. Do samochodu. Tam było zdecydowanie cieplej. Poczułem się trochę jak amerykańscy policjanci. Pojechaliśmy na stację benzynową kupić kawę i donuta.
Ledwo udało mi się wypić pół kawy a zobaczyłem, że ktoś zawodników wrzuca fotę na FB z Góry Gradowej! To przecież 300 metrów od parkingu, na którym się posilaliśmy! Zdążyliśmy wyskoczyć z samochodu i po raz pierwszy na trasie pokibicować dziewczynie i chłopakom.
Zdążyli przebiec, a my przejechaliśmy pod szpital parę kilometrów dalej aby dokończyć ciastka w ciepłym aucie... NAGLE zaczęły szczekać psy. Mówię do Michała:
- "Ej, one tak bez sensu nie szczekają, pewnie nasi tam biegną".
- "Niemożliwe" - odpowiedział i zagłębił zęby w muffince
Ale to ja miałem rację. Znów musiałem wyjść z ciepłego i krzyczeć "brawo!".
Sytuacja powtórzyła się na Jaśkowej Dolinie, w Matemblewie oraz na Słowackiego. Oni ciągle dobiegali zaraz po tym jak my przyjeżdżaliśmy! Jak życ? Jak dokończyć w spokoju ciastka?
Na dłuższą chwilę spokoju liczyliśmy w Oliwie. Tam miał być (na 20 km trasy) zorganizowany pierwszy punkt żywieniowy. Niestety trochę zasiedzieliśmy się w MacDonaldzie i znów była nerwówka. Zajechaliśmy w las na zielony szlak najdalej jak to było dozwolone samochodem i zaczęliśmy rozkładać zielony stolik, a na nim muffinki, bułki z serem/szynką, wodę i colę.
Ledwo Michał zdążył w spokoju konsumować pierwszą bułeczkę... z lasu wypadło jakieś stado ultrasów i zaburzyli porządek naszej stolikowej kompozycji... Ech, zawsze wiedziałem, że ultrasy to zwierzęta. Zjedli, wypili i pobiegli na Pachołek.
Kolejny punkt był jednym z najbardziej męczących tego dnia. Na schodach w Sopocie czekaliśmy na nich dobre 40 minut!! Czasami zza drzew wychylało się słońce, ale zasadniczo było zimno. Nie było to miłe doświadczenie, choć w trosce o nasze samopoczucie Marta i Jaromir umilili nam czas pokazem biegania do tyłu. A wiecie jaka Marta? Marta DFBG Ultra Trail 68km - 1 miejsce, Noraf Trail - 1 miejsce, Łemkowyna Ultra Trail - 1 miejsce. Nawet ładnie biegała do tyłu... Niestety oni też się nie doczekali na ultrasów w rozsądnym czasie. Marzliśmy z Michałem jeszcze z 10 minut sami...
Po punkcie w Sopocie udaliśmy się do Gdyni. Ustawiliśmy stolik pod lasem. Uzupełniliśmy go bananami, precelkami, ponownie bułkami i drożdżówką Michała. Gniótł ją pół godziny poprzedniej nocy, ale zasnął przy piekarniku ;)
Patrząc jak znikają nasze kolejne zapasy stwierdziliśmy, że jedziemy z Michałem do Green Waya. W końcu tradycja musi być dopełniona i na każdym biegu TCU trzeba zaliczyć wegetariański ciepły obiadek. Po posiłku ledwie wtoczyliśmy się do samochodu a już trzeba było jechać pod Błyskawicę zrobić zdjęcie.
Dobry humor i pełne brzuszki. Za chwilę będzie 50 km biegu. Za chwilę po raz pierwszy w tym listopadzie zostaniemy ultrasami :)
Tuż przed wejściem na klify postanowiliśmy wydać z bagażnika ostatnie resztki. Trochę nakruszyli, trochę narozlewali, ale generalnie dobrze, że zjedli tę twardszą część Michała drożdżówki. Mogliśmy w spokoju wypuścić ich na klify a samemu udać się do Sopotu.
Ostatnie 15 km tej trasy to już tylko i wyłącznie łatanie dziur, odbieranie telefonów, orientowanie się gdzie kto jest, jeżdżenie tam i z powrotem dostarczając cole, środki przeciwbólowe, wafelki i cokolwiek jeszcze zostało i kto czego potrzebował. Nie udało się rozstawić zielonego stolika na Hallera, bo w tym czasie cześć grupy była już przy PGE Arenie, a inna jeszcze nie zeszła z promenady nadmorskiej. Po krótkim "lotnym" przepaku przy Amber Expo (wprost z otwartego bagażnika) pojechaliśmy prosto na metę.
Brawa dostał każdy. Kwiaty każda kobieta, która skończyła IV edycję biegu Tricity Ultra. A dodam, że tym razem skończyło 100% kobiet, które stanęły z nami na starcie.
W Gdyni, w czasie fotek przy Błyskawicy zawarłem z Piotrem Pelplińskim deal. Jeżeli on dobiegnie do mety (bo strasznie marudził, że mu się nie chce, bo w Sopocie będzie przebiegał przy domu) tak właśnie zatytułuję ten wpis. Pełna historia jest trochę dłuższa... Rok temu Piotr jako pierwsza osoba z Trójmiasta przebiegł 150 km na Łemkowyna Ultra Trail. Stasiu zaklinał się, że w tym roku pobije jego czas. I zrobił to. Tricity Ultra to pierwszy wspólny bieg od tego czasu Piotra i Stasia. Tym razem górą był Piotr ;)