WSTĘP


W niedzielę rano obudziłem się z wypiekami na twarzy wysmaganej wiatrem i tak samo podekscytowany jak wtedy kiedy budzę się po kolejnym ultra. Ale tym razem było inaczej. Nie miałem zakwasów. Choć na wszelki wypadek poruszałem się powoli jakbym miał rozruszać moje urojone zmęczenie. Naprawdę nic mnie nie bolało bo ja po prostu nie biegłem tego biegu. Byłem na trasie, supportowałem go i choć pokonałem najwięcej bo 140 km to ani jednego na własnych nogach.


Jest taki element konstrukcyjny książek o bieganiu, że zaczynają się one w samym środku akcji, w jej przełomowym momencie. Dean Karnazes na pierwszych stronach Ultramaranończyka zamawiał pizzę przez telefon podając dostawcy miejsce gdzie prawdopodobnie będzie, kiedy ten wyjmie ją z pieca. Także Chrissie Wellington czy Scott Jurek na dzień dobry wpuszczają nas w sam środek akcji by nagle ją przerwać i powrócić do samych fundamentów i opowiedzieć jak właściwie się tam znaleźli. Ostatnio nawet Dominik zastosował ten zabieg opisując Niepokornego Mnicha.

Nie będę łamał tego sprawdzonego schematu...

Prolog

Tym razem to na pewno szczyt! Nareszcie! - radość momentalnie rozlała się po ciele, gdy po ponad dwóch godzinach wspinaczki na Veterny Vrch, a potem drugi szczyt Kvasnik, szlak zakręcił w dół. Trud przebytych 70 km gdzieś uleciał, zapomniałem o skręconej kostce, krwawiącej pięcie i zerwanym paznokciu. Czekał mnie już tylko zbieg z góry i jakieś 15 km po prostej. Było ciężko, ale świetnie wszystko wykombinowałem! Przechyliłem ciało do przodu i puściłem się w kilkukilometrowy kontrolowany upadek. Mijając kolegów z naszej "grupy pościgowej" zmagającej się z limitem czasowym radośnie popędziłem do ostatniego punktu żywieniowego w malowniczej słowackiej wiosce. Po kilku kilometrach wpadłem między budynki, namierzyłem wolontariusza i pognałem w jego stronę, pochłaniając już w myślach pomarańcze.
- Tędy w lewo i do góry - krzyknął przyjaźnie, wskazując wnękę między domami.
- Jak to do góry?? A punkt żywieniowy?
- Tam na górze, to tylko kilometr.
- Kilometr? - widok kolejnego wzniesienia poraził mnie.
- No właśnie, mówiłem - zauważył dobiegający kolega - jeszcze jedna góra i dopiero potem płasko.
- Nie ukończę tego biegu w limicie czasowym - pierwszy raz dopuściłem do siebie paraliżującą myśl. Potem setny raz zakląłem i ruszyłem pod górę. Zaplanowanie wcześniej tego biegu nie przyszło mi nawet do głowy, ale gdybym trzymał chociaż mapę w kieszonce przy pasie, a nie zakopaną głęboko w plecaku, uniknąłbym tej i wielu innych przykrych niespodzianek...

Wyżne Rużbachy. Kilka dni przed startem widziałem piękne zdjęcie z tej miejscowości. Na trawie przed pałacem stojącym na wapiennej skale stały dumnie dwa białe konie. Wyglądało magicznie. W sobotę w tym samym miejscu straciłem nadzieję. 64 kilometr trasy Niepokornego Mnicha. Do mety jeszcze 32. 18 minut spóźnienia na przedostatnim punkcie kontrolnym i koniec marzeń.

Zrobiłem tylko jedno jedyne zdjęcie w trakcie tego biegu. Pierwsze i ostatnie. Ze wspomnianym pałacem w tle, ale zamiast białych koni otaczała mnie 12-tka poranionych psychicznie i fizycznie biegaczy. To najsmutniejsza chwila w całej mojej biegowej historii.

Rok temu zamieściłem opis biegu dookoła Trójmiasta, który stał się dla kolegów z naszego "klubu" wstępem do przygody z biegami ultra. Wkręciłem się - w 2014 przebiegłem 5 biegów ultra na dystansie powyżej 60 km i 7 na dystansie maratońskim. Euforia, którą opisałem po pierwszym biegu na 80 km okazała się powtarzalnym zjawiskiem, jakiego doświadczam po pokonaniu ok. 60 km, dlatego chętnie planowałem na ten rok z kolegami kilka ambitnych startów w biegach górskich.

Nie interesuje mnie na nich wynik, nie kręci mnie pokonywanie bólu czy walka ze sobą. Biegam, bo na długim dystansie mój organizm wchodzi w rodzaj transu, który objawia się doświadczaniem radości, lekkości i jedności z naturą. Nie chodzi tu o stan jakiegoś narkotycznego odlotu, tylko o zakodowany w homo sapiens mechanizm, który tysiące lat temu pozwalał naszym przodkom biegać setki kilometrów dniami i nocami. Mechanizm, z którego korzysta już niewiele prymitywnych ludów w Afryce i niektóre szczepy indian Tarahumara. Teorie na wrodzone predyspozycje ludzi do długodystansowych biegów zebrał i opisał McDougall w swojej kultowej książce Urodzeni Biegacze, a chyba najlepszym przykładem, że do niesamowitych osiągnięć w biegach ultra nie potrzeba przestrzegać zawodowego sportowego reżimu był staruszek Cliff Young, który całe życie ganiał po swoich australijskich pastwiskach i w wieku 61 lat zwyciężył bieg Sydney-Melbourne na dystansie 875 km..


Bieganie długich dystansów, takich powyżej 42 km niesie ze sobą różnego rodzaju przekłamania czasoprzestrzeni. Czasami prom, który miał odpłynąć o 12-tej z Helu do Gdańska okazuje się promem, który odpływa o 18-tej i do tego do Sopotu. W opisanym przypadku czasoprzestrzeń zakrzywiła się negatywnie a bodźcem do takiego zachowania była nasza 100 kilometrowa wyprawa na Hel.