Prolog

Tym razem to na pewno szczyt! Nareszcie! - radość momentalnie rozlała się po ciele, gdy po ponad dwóch godzinach wspinaczki na Veterny Vrch, a potem drugi szczyt Kvasnik, szlak zakręcił w dół. Trud przebytych 70 km gdzieś uleciał, zapomniałem o skręconej kostce, krwawiącej pięcie i zerwanym paznokciu. Czekał mnie już tylko zbieg z góry i jakieś 15 km po prostej. Było ciężko, ale świetnie wszystko wykombinowałem! Przechyliłem ciało do przodu i puściłem się w kilkukilometrowy kontrolowany upadek. Mijając kolegów z naszej "grupy pościgowej" zmagającej się z limitem czasowym radośnie popędziłem do ostatniego punktu żywieniowego w malowniczej słowackiej wiosce. Po kilku kilometrach wpadłem między budynki, namierzyłem wolontariusza i pognałem w jego stronę, pochłaniając już w myślach pomarańcze.
- Tędy w lewo i do góry - krzyknął przyjaźnie, wskazując wnękę między domami.
- Jak to do góry?? A punkt żywieniowy?
- Tam na górze, to tylko kilometr.
- Kilometr? - widok kolejnego wzniesienia poraził mnie.
- No właśnie, mówiłem - zauważył dobiegający kolega - jeszcze jedna góra i dopiero potem płasko.
- Nie ukończę tego biegu w limicie czasowym - pierwszy raz dopuściłem do siebie paraliżującą myśl. Potem setny raz zakląłem i ruszyłem pod górę. Zaplanowanie wcześniej tego biegu nie przyszło mi nawet do głowy, ale gdybym trzymał chociaż mapę w kieszonce przy pasie, a nie zakopaną głęboko w plecaku, uniknąłbym tej i wielu innych przykrych niespodzianek...